sobota, 20 stycznia 2018
Lençóis Maranhenses
Podróż z Jericoacoara do Barreininhas zajęła nam cały czwartek.
Daniel z agencji turystycznej okazał się bardzo solidny. W pół do dziewiątej, zgodnie z planem, zjawił się w naszym pensjonacie w towarzystwie Carlosa, kierowcy HiLuxa. W Jeri dosiedli się jeszcze do nas Brytyjka z Singapuru, która podróżuje po Ameryce Południowej od ośmiu miesięcy oraz Ian, który nazywa siebie tutaj George. Jest z Danii i zarabia grając na gitarze. Widzieliśmy go swoją drogą parokrotnie w poprzednie wieczory, kiedy szukał swojego miejsca, często z butelką piwa. Słyszeliśmy też, jak fajnie zagrał Wish You Were Here na głównym placu, dołączając na chwilę do lokalnego zespołu.
Carlos lubił jazdę terenową. Asfalt go chyba nudził. Jeżeli był jakiś skrót, warto było nim pojechać. Toyota też sobie świetnie radziła.
Z Jeri do Jijoca można by pojechać przez Preá, ale dołożylibyśmy wtedy ze 20 km.
George pożegnał się z nami w Barra Grande. Tak podobno wyglądała Jericoacoara 20 lat temu. George przeoczył możliwość zaopatrzenia się w gotówkę w Jijoca. Bankomatów nie ma ani w Jeri, ani tym bardziej w Barra Grande. Najbliższy jest w Parnaiba, 70 km dalej. George uznał jednak, że poradzi sobie. Trochę stracił pewność siebie na miejscu, kiedy na uliczkach nie zobaczyliśmy żywego ducha. Do Barra Grande przyjeżdzają głównie młodzi ludzie na kite’a. Mam nadzieję, że muzyka George im się spodoba i będą chcieli go wspomóc.
W Parnaiba trochę zmieniliśmy skład. Chinka przesiadła się do drugiego samochodu. Do nas dołączyła natomiast bardzo sympatyczna młoda para. Dziewczyna jest Francuzko-Hiszpanką wychowaną w Brazylii, chłopak natomiast Polakiem wychowanym w Niemczech. Poznali się niedawno na Filipinach i zamieszkali razem na Ibizie. Bardzo przyjemnie minęła nam wspólna podróż. Jechali do Caburé.
Z Caburé łódką popłynęli do Atins, na drugim brzegu Rio Preguiças, która tu wpada szerokim leniwym korytem do Atlantyku. Droga do Caburé prowadzi plażą, dwadzieścia kilometrów. W zależności od przypływu, albo po równym wilgotnym piasku obok wody, albo wyżej. Do głównej drogi wracaliśmy po śladzie, nie licząc tego, że poziom oceanu się podnosił, zmuszając Carlosa do improwizacji. Zahaczając więc o Caburé dołożyliśmy 50 km. Ale warto było. Plaża była zupełnie pusta.
Kiedy wracaliśmy do głównej drogi, niebo zmieniło się w ciemnogranatowe, aż w końcu przyszła prawdziwa tropikalna ulewa. Na ostatnich 40 km droga przestała być asfaltem. Głębokie kałuże w czerwonej glinie zmusiły nas do zwolnienia. A tuż przed Barreirinhas Carlos zjechał w zupełnie boczną piaszczystą drogę wzdłuż ogrodzenia lotniska. Żeby nie było za łatwo. Czterysta kilometrów przejechaliśmy w 8,5 godziny. Był to kolejny ciekawy dzień.
Do Barreirinhas przyjechaliśmy, podobnie jak wszyscy turyści, ze względu na park
Parque Nacional dos Lençóis Maranhenses. Położony jest w stanie Marãnhao, stąd cześć nazwy. W odróżnieniu od większości parków narodowych, w tym jest stosunkowo mało roślin. Przeważają wydmy. Region charakteryzuje się dużymi opadami (rocznie podobno 700 - 900 mm). Pada od stycznia do kwietnia. Pod koniec pory deszczowej woda wypełnia zagłębienia pomiędzy wydmami tworząc niepowtarzalny krajobraz. Wydmy oddzielane od siebie niebieskimi lub zielonymi jeziorkami przypominają ponoć suszące się prześcieradła. Po portugalsku właśnie „lençóis”.
Jesteśmy na początku pory deszczowej. Mogliśmy tego doświadczyć zarówno poprzedniego dnia, jak i wczoraj rano. Przez całą noc też padało od czasu do czasu. A kiedy przyszło nam wsiadać do pickupa, którym do wieczora mieliśmy objechać najciekawsze miejsca w parku (możliwe do zobaczenia w ciągu jednego dnia), przyszła nawałnica. Intensywny deszcz towarzyszył nam aż do Atins.
Droga do Atins zajęła nam z półtorej godziny.
Po drugiej stronie rzeki jest Caburé, gdzie byliśmy wczoraj. Kąpiel w rzece była bardzo przyjemna. Prąd dość silny, co ciekawe, w górę rzeki (był przypływ).
Po dłuższej chwili relaksu ruszyliśmy plażą na zachód. Po drodze w restauracji zamówiliśmy obiad, aby był przygotowany, kiedy będziemy wracać.
Trudno sobie wyobrazić bezkresne plaże, puste po horyzont. Bardzo niskie ciemne chmury powodowały, że niebo łączyło się z wodą i piaskiem tworząca jedną przestrzeń, w której człowiek ginie. Nawet lepszym aparatem trudno byłoby zapewne oddać to wrażenie.
Szedłem plażą na wschód. Z przeciwka zbliżała się do mnie ciemnoszara bardzo nisko zawieszona chmura. A potem jednocześnie zerwał się wiatr i lunęło. Deszcz wprawdzie był ciepły, ale trwał dobre pół godziny. Dobiegłem do samotnej wiaty z liści palmy, pod którą schroniła się także reszta naszej paroosobowej grupy.
Po obiedzie (grillowane krewetki oczywiście) oddaliliśmy się od oceanu. Zatrzymaliśmy się nad jednym z niewielu niewyschniętych do końca jeziorek. Pada w ostatnich dniach wprawdzie obficie, ale mówią, że trzeba będzie poczekać do kwietnia, aż jeziora wypełnią się do końca.
Krajobraz wygląda wtedy tak, jak na zapożyczonym zdjęciu. Podobno warto wykupić wtedy kilkudziesięciominutowy przelot z okolicznego lotniska.
Nie mamy czasu do kwietnia. To co zobaczyliśmy, też nam się podobało.
Do Barreirinhas wróciliśmy tuż przed zachodem słońca. W oczekiwaniu na prom przez Rio Preguiças Małgosia kupiła sobie elegancką torebkę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz